Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński
1293
BLOG

Ofiary pana Leona

Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 18

Po odczekaniu kontrolnego czasu mój kolejny tekst z zamkniętego internetowo "UważamRze".

 

Ofiary Pana Leona


Krytykowanie polskiego romantyzmu, nawet tylko tego politycznego, to zajęcie diablo trudne.
Po pierwsze dlatego, że ów romantyzm w jakimś zakresie tak zrósł się z istotą polskości, że ewentualne pełne zwycięstwo krytyków oznaczałoby powstanie jakiejś zupełnie innej Polski. To trochę jak z unią z Litwą. Nawet uważając, że przyniosła ona Polsce same nieszczęścia nie sposób nie zauważyć, że gdyby jej nie było, bylibyśmy dziś kimś kompletnie innym. A zatem zastanawianie się, czy gdyby historia potoczyła się inaczej, gdyby nasi przodkowie unii z Litwą nie zawierali może byłoby nam teraz lepiej, nie ma sensu. Czy raczej ma sensu mniej więcej tyle co dywagacje dziecka, czy gdyby jego mamusia wybrała sobie innego tatusia, to dywagujące nie byłoby bogatsze i piękniejsze. Może i byłoby, tylko że, drogie dziecko, to już nie byłobyś ty. Podobnie jest i z polskim romantyzmem.
Po drugie zaś krytykować polski romantyzm jest obecnie trudno ze względu na kontekst kulturowy. Kontekst, dobrze określony przez szansonistkę Marię Peszek, wyznającą niegdyś ku zachwytowi kulturowej lewicy, że „gdyby moja ojczyzna popadła w jakieś tarapaty, myślę tu o sytuacji zbrojnej, to ja natychmiast zostaję dezerterem. Nie zostaję sanitariuszką, nie schodzę do kanału, pierwsza rzecz, jaką robię to spierdalam po prostu”.
Tego rodzaju postawy są obecnie dość rozpowszechnione, i są promowane przez potężny segment popkultury oraz mediów. Promujący za pomocą „dekonstrukcji” tradycyjnego patriotyzmu chcą osłabić tradycyjną kulturę. Robią tak w całym świecie zachodniej cywilizacji, ale w Polsce wykorzystują dodatkowo wątek krytyki dawnej „ideologii powstańczej” i strat poniesionych w wolnościowych walkach. W tej sytuacji trudno się dziwić, że nikomu, kto identyfikuje się z tradycyjnym patriotyzmem nie śpieszno do wygłaszania tez, które brzmiałyby pozornie podobnie do głoszonych przez narodowych nihilistów, i mogłyby obiektywnie wzmacniać nihilistyczny dyskurs.

Tylko prawda jest ciekawa

Rozumiem tę argumentację. Nie sądzę jednak, by powinna ona bez reszty dyktować zasady myślenia i pisania po „naszej stronie”.
I nie tylko dlatego, że „tylko prawda jest ciekawa”. Także i może przede wszystkim dlatego, że ów polityczny romantyzm, który kilka lat temu wydawał się, jeśli chodzi o wpływ na współczesność, konstruktem jedynie propagandowym, nieoczekiwanie pojawił się znów. Pojawił się jako efekt tragedii smoleńskiej, i zaczął określać myślenie jakiejś części społeczeństwa, w tym – jakiejś części młodej inteligencji. Szczepi wyznawców na wirusa nihilizmu, i to oczywiście dobrze. Ale poza tym wywiera, moim zdaniem, wpływ negatywny. Dlatego nie powinien już więcej podlegać okresowi ochronnemu. Tym bardziej, że nie jest już tak słaby, by polemiki z nim można było odebrać jako skakanie na pochyłe drzewo itd.
Wpływ romantyzmu jest moim zdaniem zły przede wszystkim dlatego, że sprzyja myśleniu o Polsce w kategoriach wiecznej ofiary. Nie podoba mi się to, i mniej nawet z tego powodu, że jest po prostu nieprawdziwe, bo Polacy potrafili być i agresorem, i opresorem.
Ważniejsze jest coś innego. A mianowicie to, że w polskiej rzeczywistości kulturowej mit ofiary wiąże się z cierpiętnictwem. A na cierpiętnictwie nie sposób odnieść sukcesu państwowego, nie sposób zbudować silnego państwa. Cierpiętnictwo temu po prostu nie sprzyja. Między innymi dlatego, że związane jest z odrzucaniem własnej odpowiedzialności. Bo za cóż możemy odpowiadać, jeśli od stuleci jesteśmy po prostu obiektem wrogiej przemocy (kiedyś otwartej, teraz przyjmującej formę wszechobecnego spisku). Bez tej obcej przemocy to byśmy dopiero wszystkim pokazali, na co nas stać. Ale tak, skoro nas prześladują...
"I to właśnie poczucie, że ofiarą nie jestem, że nie mam prawa skarżyć się na swój los przed nikim, sprawia, że muszę walczyć. Ci panowie, co mówią o sprawiedliwości międzynarodowej, mają to moralne zadowolenie, że nie krzywdzą nikogo, tylko są krzywdzeni; oni mogą spoczywać biernie w pięknej według nich pozie ofiar gwałtu..." - pisał w "Myślach nowoczesnego Polaka" Roman Dmowski, trafiając moim zdaniem w dziesiątkę
Istnieje oczywiście jeden znaczący kontrprzykład – Izrael. Państwo, które zbudowało się na kulcie żydowskiego cierpienia. I kultywuje ten kult – ku pożytkowi zarówno własnemu, jak i światowego żydostwa.
Jest to jednak argument tyleż spektakularny, co nietrafiony. Bo zauważmy – kult Holocaustu zaczął się w Izraelu dopiero wiele lat po największych sukcesach. Po ustanowieniu państwa, zbudowaniu go i obronieniu w dwóch wojnach, co wszystkich – zarówno wrogich sąsiadów, jak i sceptycznych sojuszników i sceptyczną część samych Żydów przekonało o sile i trwałości syjonistycznego projektu. W takich okolicznościach kult własnego cierpienia nie paraliżuje, odwrotnie - może stać się dodatkowym źródłem siły. Słabego natomiast w sposób genialny utrzyma we słabości.

Poznajemy Pana Leona

Polityczny romantyzm okalecza psychikę narodową na jeszcze inny sposób. Sprawia, że w życiu społeczności pałeczkę przywództwa  - niekoniecznie formalnego, może chodzić o przywództwo duchowe w sensie wytwarzania nastrojów, za którymi jednak idzie większość społeczeństwa  (bo taka jest moda, bo taki jest nastrój, bo ze względu na emocjonalny szantaż niepodobna się sprzeciwić) – przejmuje symboliczny Pan Leon.
Postać Pana Leona wykreował w „Lalce” Bolesław Prus. Twórca „Kronik Tygodniowych” pod carską cenzurą nie mógł pisać otwarcie, ale chodziło mu o zmierzającą do styczniowego powstania warszawską konspirację, w której znalazł się młody Wokulski. Tak o panu Leonie opowiada Ignacy Rzecki:
„Spośród tej młodzieży wyróżniał się niejaki pan Leon, chłopak piękny, a mądry... a zapalczywy!... A jak on umiał podnosić ducha!...
- Pracuj - mówił nieraz do Stacha - i wierz, bo silna wiara może zatrzymać słońce w biegu.
- A może mnie wysłać do uniwersytetu? - zapytał Stach.
- Jestem pewien - odparł Leon z zaiskrzonymi oczyma - że gdybyś choć przez chwilę miał taką wiarę jak pierwsi apostołowie, jeszcze dziś znalazłbyś się w uniwersytecie...
- Albo u wariatów - mruknął Wokulski.
Leon począł biegać po pokoju i trząść rękoma.
- Co za lód w tych sercach!... co za chłód!... co za upodlenie!... wołał - jeżeli nawet taki człowiek jak ty jeszcze nie ufa.
W tym miejscu załamał mu się głos: Leon dostał spazmów. Ledwieśmy go uspokoili.
Innym razem pan Leon wyrzucał nam brak ducha poświęcenia.
-  A wiecież wy - mówił - że Chrystus mocą poświęcenia sam jeden zbawił ludzkość?... O ileż więc świat by się udoskonalił, gdyby na nim ciągle były jednostki gotowe do ofiary z życia!... Ale między wami nie ma ducha... Duch w was gnije...
Co się tam działo, dobrze nie wiem, bo najdziksze fantazje przebiegały mi po głowie. Marzyło mi się, że pan Leon mówi, jak zwykle, o potędze wiary, o upadku duchów i o potrzebie poświęcenia, czemu głośno wtórowali obecni. Zgodny chór jednakże osłabnął, gdy pan Leon zaczął tłomaczyć, że należałoby nareszcie wypróbować owej gotowości do czynu. Musiałem być bardzo nietrzeźwy, skoro przywidziało mi się, że pan Leon proponuje, ażeby kto z obecnych skoczył z Nowego Zjazdu na bruk idącej pod nim ulicy...
Właśnie tacy „panowie Leonowie”, spazmujący histerycy, gotowi w ataku emocjonalnej gorączki wezwać cały naród do skoku z mostu na bruk (a gdyby nie chciał skakać - zmusić go) stanowili niestety bardzo poważny procent liderów 19-wiecznych konspiracji.
Powiedzmy to inaczej. Decyzje o rozpoczęciu działań skrajnie ryzykownych, w tym i takich, które trudno w ogóle określić nawet mianem ryzykownych, bo nie mających od początku w ogóle jakichkolwiek szans na zwycięstwo (jak np. próby powstańcze 1846 roku) podejmowali często ludzie, dla których słowa „dziś twój tryumf albo zgon” nie były zwrotem poetyckim, tylko wytyczną, traktowaną śmiertelnie poważnie. A te słowa dotyczą - przypomnijmy - nie czyjegokolwiek indywidualnego życia, tylko Polski.

Pan Leon na Kresach

Polityczny romantyzm kosztował nas wtedy i potem bardzo wiele. Z racji szczupłości miejsca skoncentrujmy się na dwóch przykładach.
A więc po pierwsze - utrata Kresów. Narodowotwórcze procesy na Litwie i Ukrainie działały w naturalny sposób przeciwko nam, ale ważna jest skala tych procesów. A pod względem tej skali właśnie polskie powstania odegrały kluczową i złowrogą rolę. Sprowokowały bowiem Rosję do skierowanych przeciw żywiołowi polskiemu działań na obszarach, na których przedtem to państwo w zasadzie uznawało dominację polskiej kultury i języka. Działania te (chodzi tu głównie o ograniczanie polskiego szkolnictwa, o motywowane politycznie odbywające się na skalę masową pozbawianie szlachectwa litewskiej i ukraińskiej drobnej szlachty, która w efekcie tego w większości zrusyfikowała się, a także o zmniejszenie liczby polskiego ziemiaństwa po powstaniu styczniowym) doprowadziły do silnego cofnięcia się polskości na Wschodzie.
A także do wyhamowania, trwających mimo braku państwa, procesów jej rozbudowy. Mimo braku Rzeczpospolitej, polskich urzędów, szkoły i wojska, w 19 wieku spolonizowała się przecież wieś wileńska. Możemy tylko zgadywać, jaki byłby zakres tych procesów, gdyby - a tak było przed powstaniem listopadowym - przez cały 19 wiek na Litwie i Białorusi istniało polskie szkolnictwo, gdyby naturalna społeczna droga "w górę" skojarzona była z przyjęciem polskości... Czy nie spolonizowałoby się co najmniej gros Białorusinów-katolików i wielka część Litwinów?
A gdyby tak się stało, ilu więcej w 1918 roku byłoby na Kresach Polaków? Jak ukształtowałyby się więc wschodnie granice Rzeczpospolitej? I jaki w związku z tym kształt przyjęłaby wschodnia granica PRL po '45 roku?
O ile bardziej znaczącym państwem byłaby wtedy II Rzeczpospolita? A także - zapewne - III RP...?
Na sformułowane wyżej pytania niektórzy odpowiadają: no tak, ale przecież na skutek wzrostu rosyjskiego nacjonalizmu rusyfikacja zaczęłaby się i tak. I przywołują przykład Finlandii, która spokojnie kultywowała swoją autonomię w ramach Imperium, a mimo to zaczęła być rusyfikowana.
To prawda, ale istotne jest - kiedy? Nie prowokowany powstaniami paroksyzm rosyjskiego nacjonalizmu zaatakował Finów dopiero pod sam koniec 19 wieku. Nie zdążył więc wyrządzić w praktyce szkód fińskiemu stanowi narodowego posiadania. I pewnie tak byłoby i z polskimi Kresami, gdyby rozmaici panowie Leonowie nie dostawali spazmów...
Przykład numer dwa to Powstanie Warszawskie. Oczywiście, bohaterskie. Oczywiście z wielu racji (powszechna żądza odwetu na Niemcach, chęć wymuszenia na aliantach obrony niepodległości przed Rosjanami) trudne do uniknięcia.
Trudne - to jednak nie znaczy niemożliwe. Spontanicznie by nie wybuchło (zwłaszcza że 1 sierpnia najgorszy kryzys na froncie Niemcy już przełamali i w najbliższym czasie nie zagrażało, by warszawiacy zobaczyli niemiecką panikę). A żołnierze AK byli zdyscyplinowani, już raz (28 sierpnia) skoncentrowani na punktach wypadowych dali się zdemobilizować.

Pan Leon '44

A jego skutki? Dziś, po 78 latach, już nie "czujemy ich w kościach", ale nasi dziadkowie czuli je bardzo dobrze. Zacznijmy od tego, że straty ludzkie, poniesione w czasie Powstania, to niezależnie od tego, czy oceniać je na 200 tysięcy, czy "tylko" na 150 tysięcy, stanowią największą pojedynczą grupę pośród wszystkich strat, poniesionych w czasie całej wojny przez etnicznych Polaków.
To nie wszystko - w tej liczbie nieproporcjonalnie duży procent stanowiła warszawska inteligencja, która bardziej niż inne grupy społeczne obecna była w konspiracji i wykrwawiła się na barykadach. Po Powstaniu ocalała jej część rozproszyła się po kraju i w dużym procencie nie wróciła do stolicy, co dodatkowo zmniejszyło jej społeczne i polityczne oddziaływanie.
Obrońcy Powstania twierdzą, że długofalowo natchnęło ono polskiego ducha, że to Powstaniu zawdzięczamy późniejsze wolnościowe zrywy, z Sierpniem '80 na czele. Być może w jakimś stopniu jest to prawdą, tak pośrednich i długofalowych skutków trudno jednak dowieść.
Natomiast skutki krótko- i średniofalowe Powstania są oczywiste. Na krótką metę drastycznie zmniejszyło ono siłę polskiego sprzeciwu wobec narzucanego ustroju. Bezpośrednio - bo nie było ludzi, którzy ten opór zapewne by stawili, nie było struktur społecznych i towarzyskich, w których byli osadzeni. I pośrednio, bo na skutek Powstania - dowody tego można znaleźć w niezliczonych wspomnieniach z epoki - przez Polskę przetoczyła się wtedy potężna fala przechodzącej we wrogość niechęci do dowództwa AK i rządu londyńskiego jako odpowiedzialnych za tragedię. Niezależnie od tego, na ile te emocje uważamy za słuszne były na tyle powszechne, że z pewnością zredukowały siłę oporu wobec PPR-owskiej władzy.
Średnioterminowo natomiast skutkiem powstania była popowstańcza trauma, obawa przed powtórzeniem się tragedii. Wielu (m.in.Nowak-Jeziorański) uważa to za plus, za praprzyczynę tego, że w 1956 roku Polacy zachowali się rozsądnie i uniknęli losu Węgier, a potem potrafili roztropnie samoograniczyć solidarnościową rewolucję.
Być może - ale można na to spojrzeć również z drugiej strony. Z radzieckich dokumentów (m.in.z zapisów posiedzeń Biura Politycznego KPZR) wynika, że właśnie 1956 rok był jedynym przed latami 80. momentem, w którym przez chwilę kierownictwo ZSRR było spanikowane i liczyło się z koniecznością wycofania wojsk nie tylko z Węgier, ale i z innych krajów Europy Środkowej, z Polską włącznie. Jeśli tak, to można zadać pytanie, czy większa determinacja Polaków nie mogłaby wtedy doprowadzić do tego, że na Kremlu podjęto by inne decyzje nie tylko w stosunku do Budapesztu, ale i innych krajów regionu? Innymi słowy - że gdyby psychiki Polaków nie zdemolowało Powstanie Warszawskie, to  już 12 lat później potrafili by się wybić na niepodległość?
Zresztą, nawet mówiąc o długofalowym wpływie Powstania można postawić pytanie o alternatywę. Mit Powstania być może rzeczywiście wzmagał zrywy wolnościowe. Ale ci stałoby się, gdyby Powstania nie było? Zapewne na przełomie sierpnia i września do Warszawy weszliby Rosjanie. Zapewne w ostatniej chwili przeciw Niemcom wystąpiłoby AK, nie na taką skalę jak w znanej nam rzeczywistości, ale jednak. I Warszawa zostałaby spacyfikowana mniej więcej tak, jak kilka miesięcy przedtem Wilno.
I tu pytanie - czy w okresie komunizmu długofalowy wpływ tych wypadków na polskiego ducha nie byłby równie pozytywny, jak w naszej rzeczywistości mit Powstania Warszawskiego?
Powstania, które było efektem politycznego myślenia klasycznie romantycznego. "W Warszawie mury będą się walić i krew poleje się strumieniami, aż opinia światowa wymusi zmianę decyzji z Teheranu" - mówił Okulicki. "Broń zastąpi furia odwetu" - mówił "Monter"...

                                                                      *                  *                  *

Romantyzm w sensie kulturowym dał nam wiele dobrego. Romantyzm polityczny niemal nas nie zlikwidował. Naprawdę trudno mi zrozumieć, jak wyrwawszy się spod łopaty dziewiętnastowiecznych imperiów i dwudziestowiecznych totalitaryzmów potomkowie cudem ocalonych mogą nucić pod nosem melodię szczurołapa, która niemal nie zaprowadziła ich do grobu.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka