Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński
5506
BLOG

Wołyń. Dlaczego nie pamiętamy?

Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

 

Artykuł, opublikowany tydzień temu w tygodniku "Sieci".
 
 
Rzeź wołyńska, której symboliczną 70 rocznicę właśnie obchodzimy (w nocy na 27 marca 1943r.oddziały UPA wymordowały prawie 200 osób polskiej wsi Lipniki, uznawane to jest za początek tej operacji ukraińskich nacjonalistów, choć pierwsze masowe zbrodnie nastąpiły już przedtem, a największe ich nasilenie miało miejsce później) jest wydarzeniem historycznym. Ale paradoksalnie, mimo upływu czasu coraz bardziej aktualnym czynnikiem, wpływającym na polską świadomość narodową.
Dzieje się tak mimo tego, że z wszystkich horrorów, przez które Polacy przeszli w okresie II wojny światowej, akurat ten w naszej świadomości długo istniał w najmniejszym stopniu. A szczerze mówiąc – w zasadzie nie istniał w ogóle. Jest to fakt zastanawiający. Między innymi dlatego,że odtwarzane z mozołem przez historyków liczby ofiar terroru ukraińskiego (na Wołyniu, w Galicji Wschodniej i na ziemiach wchodzących potem w skład PRL zliczone łącznie według wszelkich szacunków przekraczające 100 tysięcy, a według niektórych – znacznie większe) zbliżają się do liczby śmiertelnych ofiar wszelkiego rodzaju represji radzieckich, określoną przez IPN na około 150 tysięcy...
To ważne, więc powtórzmy. Polaków z rąk ukraińskich zginęło prawie tylu, ilu z rąk radzieckich (wliczając w tę drugą grupę zarówno ofiary egzekucji, jak i zmarłych w łagrach czy na zesłaniu). Pomimo to ofiary ZSRR (oczywiście, słusznie) funkcjonują intensywnie w naszej świadomości. A ofiar ukraińskich – niemal jakby nie było.
Dlaczego?
 
Ofiary pojednania?
 
Banalne jest stwierdzenie, że pamięć o ofiarach rzezi ukraińskich stała się ofiarą idei polsko-ukraińskiego pojednania. Idei, u podstaw której leży giedroyciowskie przekonanie, że utrwalenie niepodległości Ukrainy (a najlepiej: sojusz Warszawy i Kijowa) jest podstawowym paradygmatem polskiej polityki.
Oczywiście byłoby krzywdzące utrzymywanie (a niektórzy tak właśnie twierdzą), że polskie władze w kwestii ofiar Wołynia (tego słowa można używać zbiorczo, tak jak słowa „Katyń” używamy dla określenia wszystkich morderstw, dokonanych na całym obszarze Związku Radzieckiego na podstawie decyzji Biura Politycznego WKP(b) z marca 1940 r.) zachowywały całkowite milczenie. Odwrotnie – prezydenci Aleksander Kwaśniewski i Lech Kaczyński podejmowali starania, aby ten problem wprowadzić do procesu polsko-ukraińskiego pojednania. Tym niemniej były to działania, zakrojone na skalę świadomie ograniczoną.
Chcę być dobrze zrozumiany. Utrwalenie niepodległości Ukrainy leżało i leży w rzeczywistym interesie Polski. A partnera, którego chce się wciągać w alians, trudno jednocześnie przypierać do muru w kwestiach historycznych.
Jest też oczywistą prawdą, że – dopowiedzmy – tematyka wołyńska to wymarzone narzędzie gry dla Rosji. Rosji, dla której trwałe wciągnięcie Ukrainy w struktury zachodnie oznaczałoby ostateczne pożegnanie ze statusem światowego supermocarstwa oraz ogromne straty w zakresie świadomości narodowej („Kijów – macierz ruskich miast”).
Jednak ciężko się dziwić, że wszystko to razem u osób, uwrażliwionych na tematykę wołyńską, wywoływało poczucie niedosytu. Psychologicznie usprawiedliwionego.
Ale owo milczenie o Wołyniu nie ograniczało się do polityków. Długie lata – w tym i po '89 roku, gdy już przecież było wolno – sprawą w bardzo małym stopniu interesowały się media. A także – zawodowi historycy.
Miało to jeszcze inne przyczyny; błędem jest widzieć tylko te, związane z (powtórzmy: co do zasady słusznym) zabieganiem o polsko-ukraińskie pojednanie.
 
Ofiary akowskiej narracji
 
Nasze postrzeganie przeszłości jest zawsze w wielkim stopniu ukształtowane przez dominująca narrację narodowo-historyczną. W obecnej Polsce jest to narracja akowska. Narracja, której podstawowymi elementami jest, po pierwsze, kult Armii Krajowej (skądinąd ozdrowieńczo wpływający na naszą narodową świadomość). A po drugie – uznanie (znów: słusznie) Związku Radzieckiego za takiego samego jak III Rzeszę wroga niepodległej Polski.
Otóż oba te elementy zupełnie bezpośrednio szkodziły i szkodzą szerszemu podniesieniu sprawy wołyńskiej.
Między innymi dlatego, że wyłoniłoby się wtedy pytanie, co dowództwo AK zrobiło, by mordowanych przez Ukraińców Polaków ratować. A dla narracji akowskiej nie jest to pytanie wygodne.
Bo zrobiło niewiele. W 1943 roku pomoc podziemia z Generalnego Gubernatorstwa dla Wołynia była, użyjmy tu eufemizmu, niewielka. Kompletnie nieproporcjonalna do skali ludobójstwa, któremu wołyńscy Polacy byli poddawani.
Dopiero w '44 roku, gdy na Wołyniu rzeź już się niemal całkiem dokonała, a eksterminacja Polaków przelała się przez do Galicji Wschodniej, nastąpiła częściowa zmiana tej sytuacji. Ale, dodajmy, też zupełnie niewspółmierna do skali wydarzeń.
Wiemy, dlaczego tak się działo. Po pierwsze, zbrojna pomoc była obiektywnie trudna. Warto wspomnieć, że gdy w 1942 Niemcy zaczęli wysiedlenia na Zamojszczyźnie, polskie podziemie zdobyło się na wysiłek znacznie większy, niż potem wobec wyrzynanych w pień kresowych wiosek. Ale też Zamość leżał bliżej Warszawy, nie był odcięty rzeką Bug, a okoliczna ludność w większości była polska.
Po drugie – Armia Krajowa szykowała się do zasadniczej rozgrywki o niepodległość, oszczędzała siły najpierw na powszechne powstanie, a potem na Akcję „Burza”.
Po trzecie – otwieranie kolejnego frontu, tym razem z Ukraińcami, nie było politycznie sensowne. Starano się tego uniknąć.
To wszystko prawda, tylko że... pomoc bardzo trudna nie równa się niemożliwa. A wołyńskim Polakom pomóc w zasadzie nie próbowano (chodzi mi o pomoc na skalę większą, niż organizowana przez miejscową AK).
W 1944 roku lwowscy endecy postulowali, by w obliczu zagrożenia fizyczną eksterminacją zmienić priorytety – z przygotowań do akcji „Burza” (walki z Niemcami w celu wymuszenia na ZSRR uznania rządu londyńskiego i „ryskich” granic) na samoobronę przed UPA. Ich propozycje zostały przez dowództwo AK odrzucone.
To są kwestie delikatne, potencjalnie niebezpieczne dla mitu AK. Nie sprzyja to przesadnemu podnoszeniu sprawy ofiar Wołynia.
 
Ofiary radzieckiej pomocy
 
Nie sprzyjają temu i inne elementy sytuacji. Bo choć to Ukraińcy zaczęli eksterminację, to potem był polski odwet. Odwet przyjmujący nieludzkie formy. Dopowiedzmy – chodzi o zabijanie cywilów, w tym, czasami, kobiet i dzieci.
Takie fakty w oczywisty sposób nie są zgodne z postrzeganiem siebie, do jakiego jesteśmy skłonni – czyli jako zawsze tylko i jedynie niewinnych ofiar...
A przecież na Kresach południowo-wschodnich działy się i inne rzeczy, o których w swej większości nie wiemy. Jak choćby działalność przerzuconych z GG (kiedy już eksterminacyjna akcja ukraińskich nacjonalistów trwała w najlepsze) polskich batalionów „granatowej policji”. Pod komendą niemiecką działały one w sposób ewidentnie zbrodniczy. Z niewielkim skutkiem walczyły z UPA (i z partyzantką radziecką). Natomiast z zapałem wyrzynały ukraińskie wioski.
Oczywiście – skala polskiego odwetu, i tego akowskiego i tego policyjnego, nie była współmierna do rozmiarów ukraińskich zbrodni. Ale i tak trudno nam o tym słuchać...
Krwawy dramat, jaki w latach '42 – '45 rozgrywał się na południowo-wschodnich obszarach RP, zaowocował jeszcze czymś innym, sprzecznym z wizją przeszłości, którą chcemy pamiętać. Chodzi o współdziałanie Polaków z partyzantką radziecką i o rolę, jaką wówczas lokalnie ta partyzantka odegrała.
Dla wołyńskich Polaków bowiem, otoczonych nienawidzącym ich ukraińskim morzem, ta partyzantka (podobnie jak dla Żydów na wielkich obszarach wschodnioeuropejskich „skrwawionych ziem”) często bywała jedyną deską ratunku. Stąd niemały na tych terenach udział Polaków w jej szeregach. Stąd istnienie na owych obszarach całych złożonych z naszych rodaków partyzanckich oddziałów radzieckich (Brygada „Grunwald”, Zgrupowanie „Jeszcze Polska nie zginęła” i inne, mniejsze). Stąd pomoc, udzielona w wielu wypadkach polskim wioskom przez radzieckie oddziały, będące na Wołyniu w zasadzie jedyną przeciwwagą dla partyzantki upowskiej (partyzantka polska była wielokrotnie słabsza, choćby z racji faktu, że Polacy byli na tym terenie niewielką mniejszością; Niemcy zaś najczęściej ograniczali się do okupowania węzłów komunikacyjnych).
Gdybyśmy na serio zaczęli rozmawiać o Wołyniu, to musielibyśmy przypomnieć sobie i ten aspekt sytuacji. A bardzo nie pasuje on do „akowskiej narracji”.
Podobnie jak nie pasuje do niej, obecnie już nieco bardziej znany, fenomen „istriebitielnych otriadow” (oddziałów niszczycielskich) NKWD, tworzonych przez Rosjan po przejściu frontu. Bardzo często – z Polaków, dość często – z wykorzystaniem akowskich dowódców, którzy przekształcali swoje oddziały w te enkawudowskie bataliony. Po to, aby bronić niedobitków polskiej ludności przed upowcami (bo gdy front przeszedł, wraz z nim odeszła na zachód Armia Czerwona, a ukraińska partyzantka dalej prowadziła akcję eksterminacji Polaków), i przy okazji wziąć odwet...
 
Ofiary pozycji społecznej
 
Inny powód, dla którego nad wołyńskimi trumnami tak długo było, a w sporej mierze nadal jest tak cicho, ma charakter klasowy.
To nie był Katyń. To nie było Powstanie Warszawskie i hekatomba stołecznej inteligencji, po której pamięć ponieśli w przyszłość ocaleni bracia i siostry. To nie byli nawet wielkomiejscy robotnicy.
Na Wołyniu ginęli niemal wyłącznie chłopi. I to ci w swojej masie spośród polskich chłopów najbardziej oddaleni od XX wieku. Najczęściej ciemni. Często niepiśmienni. A ginęli całymi wsiami, całymi nie tylko rodzinami, ale wręcz – rodami.
Taka zagłada nie tworzy mitu, nie przekazuje legendy. Taka zagłada w naturalny sposób odchodzi w zapomnienie. Narodowe mity, wizję narodowej przeszłości kreuje bowiem inteligencja. A ta w równie naturalny sposób zwraca przede wszystkim uwagę na to, co było jej udziałem.
Jeśli do tego dodać, że przecież jeszcze w latach II wojny światowej spora (i wzorcotwórcza) część polskiej inteligencji nie w pełni akceptowała polskich chłopów jako członków tej samej narodowej wspólnoty, to obraz wydaje się oczywisty.
Ale w miarę pełny będzie dopiero wtedy, kiedy uzupełnimy go o to, co na Kresach działo się przed wojną.
Bo przecież to nie było tak, że tam świat zaczął się 22 czerwca '41 roku. Przedtem zdarzyło się tam dużo rzeczy, które musiały wywrzeć jakiś wpływ na to, co działo się tam później.
 
Ofiary polskiej polityki?
 
I tak już wcześniej, grubo przed wojną, ukształtowała się oczywiście OUN-owska doktryna ukraińskiego faszyzmu, zakładająca że z granic Samostijnej zostaną w ten czy inny sposób usunięte mniejszości narodowe. I to oczywiście był główny czynnik, decydujący o rzezi wołyńskiej.
Ale nie był to czynnik jedyny. Nie chcemy pamiętać, że polska praktyka polityczna Ukraińców krzywdziła i poniżała. To drugie było może nawet gorsze. Bo spośród emocji to poniżenie zostawia w człowieku chyba najsilniejsze ślady.
Przypomnijmy niszczenie cerkwi. Pacyfikację wsi ukraińskich (odpowiedź na serię zamachów OUN), opartą na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, w czasie której zabijano rzadko, natomiast bito – masowo. Przypomnijmy obóz w Berezie Kartuskiej, przez który od momentu jego utworzenia do września 39 przewinęło się kilka tysięcy ukraińskich nacjonalistów – w tym bardzo wielu ówczesnych centralnych i lokalnych przywódców OUN i i przyszłych OUN-UPA. Obóz, w którym cały system nastawiony był na nieustanne dręczenie i poniżanie więźnia.
To wszystko rzecz jasna nie usprawiedliwia wołyńskiej rzezi. Po pierwsze dlatego, że eksterminacji cywili nic nigdy usprawiedliwić nie może. Po drugie dlatego, że indywidualne cierpienia i upokorzenia kilku tysięcy osób tym bardziej w żaden sposób nie może usprawiedliwić wymordowania około stu tysięcy innych, kompletnie nic nie mających z tym wspólnego ludzi.
Ale trudno uciec od pytania, jaki to wszystko miało wpływ na poziom zaciekłości i zwykłych Ukraińców, i zwłaszcza aktywistów OUN, którzy Berezę „mieli w kościach”? Nigdy nie poznamy odpowiedzi na pytanie, czy gdyby praktyka policyjna i polityczna II Rzeczpospolitej wobec Ukraińców była inna, wydarzenia lat 42-45 przybrałyby dokładnie taki sam obrót...?
O tym wszystkim wolimy nie pamiętać, bo bliska naszym sercom jest legenda Kresów, na których wszystkie narodowości żyły z sobą po bratersku. Nie chcemy jej zakłócać. A zbyt intensywne eksploatowanie tematu polskich ofiar wołyńskiej rzezi nieuchronnie prowadziłoby do pytania nie tylko o naturę ukraińskiego faszyzmu i stopień zezwierzęcenia upowskich rezunów, ale też o wszystkie możliwe przyczyny, które złożyły się na wołyński, krwawy splot...
 
* * *
 
Ale te pytania trzeba zadawać. Nie tylko dlatego, że – proszę wybaczyć tę tandetną metafizykę – wołają o to ofiary Wołynia. Także i dlatego, że normalny, zdrowy naród nie może bez końca wypierać ze swoje świadomości fakt, że kilkadziesiąt lat temu ktoś wymordował około sto tysięcy przedstawicieli tego narodu.
A mam nadzieję, że jesteśmy narodem normalnym i zdrowym.
 
 
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura