Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński
3030
BLOG

Volkoff, czyli pretekst do rozrachunku

Piotr Skwieciński Piotr Skwieciński Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 9

Tekst jeszcze z 2009 roku, ale moim zdaniem wart przypomnienia.

 

Z twórczością Vladimira Volkoffa i Wiktora Suworowa zetknąłem się w okolicznościach szczególnych, a zarazem – to istotne - dość typowych dla wielu niegdyś (czasem i obecnie) zafascynowanych nią osób pokolenia mojego i młodszego.

Były lata 80., a ja byłem studentem, zaangażowanym w antykomunistyczne podziemie. Powiedzieć, że stan wojenny, komunizm i zniewolenie kraju przeżywałem wtedy osobiście, byłoby eufemizmem. Tak jak moi koledzy – i ci znani wtedy, i ci poznani później, ale wówczas w różnych punktach Polski dzielący ze mną wspólne pokoleniowe doświadczenie – żyłem w swego rodzaju emocjonalnym transie.
 
Rycerze beznadziejnej sprawy
Uważaliśmy, że stoimy w pierwszym szeregu rycerzy, walczących z „Imperium Zła”. Imperium, które za kilka lat miało się rozpaść, ale my – przynajmniej większość z nas – rzadko dopuszczaliśmy taką możliwość.  
Imperium było przecież potężne. A jego zachodni przeciwnicy wydawali nam się żałośni i słabi. Bo zdradzili w Jałcie, nie pomogli Węgrom w ’56, a Czechom w ’68 roku. Bo przegrali w Wietnamie. Bo toczył ich rak kontestacji (w naszej optyce niszczącej społeczeństwo, a więc ułatwiającej Rosjanom podbój Zachodu) i pacyfizmu (sterowanego, oczywiście, z Moskwy – nawiasem mówiąc ten emocjonalnie negatywny, wyniesiony z lat 80., resentymentalny stosunek do lewicowych prądów zza Łaby, jako do agentury lub co najmniej poputczyków Układu Warszawskiego przyczynił się później znacząco do przyjęcia przez większość z nas prawicowej opcji ideowej).
I wtedy podziemne oficyny dały nam w ręce „Montaż” Volkoffa oraz „Akwarium” Suworowa. Książki, które ze snajperską precyzja wstrzeliły się w nasz kształtujący się obraz świata, potwierdzając i intensyfikując nasze ówczesne intuicje.
Volkoff – a wiec człowiek Zachodu. Volkoff – a więc i Rosjanin, podobnie jak Suworow. Volkoff – kiedyś oficer służb francuskich, tak jak Suworow - radzieckich. Potrójny argument na rzecz tezy, że wiedzą o czym piszą. Że przedstawiają nie jakąś tam literacką fikcję, tylko prawdziwy – a niedostępny profanom – obraz świata.
Świata, w którym zachodnie demokracje gniją i skazane są na upadek. Bo nie widzą nadciągającej ze Wschodu grozy. Diabolicznego Imperium, które swoimi maskami sięga wszędzie. Wobec którego zachodnie kontrwywiady są praktycznie bezbronne. Bo – tak jak społeczeństwa, których niby to mają bronić – są głupie, rozbrojone moralnie, a często wręcz totalnie zinfiltrowane przez wroga. Wroga, który planując swoje działania na dziesięciolecia naprzód, steruje zachodnim życiem społecznym i politycznym, jak szczurołap prowadzi otumanione zachodnie państwa i narody na rzeź.
Nie byliśmy pierwsi. Już Mickiewicz i inni romantyczni wychodźcy uważali, że car jest faktycznym rządcą co najmniej Niemiec, a może i całej Europy, że jest dla niej stałym a niedocenianym zagrożeniem, i nad Sekwaną nasłuchiwali stukotu kozackich kopyt. Nie doczekali się, historia potoczyła się zupełnie inaczej. Wiedzieliśmy o tym, ta analogia powinna ochłodzić nas heroiczny pesymizm. Ale nie ochłodziła. Emocje były silniejsze.
 
Błysk w naszych oczach
Aż przyszedł rok ’89, i Imperium Zła, które przed chwilą miało podbić zniewieściałe kraje Zachodu, niemal z dnia na dzień rozpadło się. Przegrało historyczna konfrontację z tymi właśnie, pogardzanymi przez nas zachodnimi demokracjami, którymi według Volkoffa od dawna sterować miało KGB, a na gruzach których, według Suworowa, już niebawem miały stanąć radzieckie łagry. Przegrało totalnie i bezapelacyjnie.
Co z perspektywy czasu zadziwiające – ten niezaprzeczalny fakt nie skłonił nas do zrewidowania niedawnych ocen. Wkroczyliśmy energicznie w lata 90., komunistów (do roku 1993) uważaliśmy za bezapelacyjnie przegranych. A jednocześnie z dawnych czasów – w jakiejś mierze z Volkoffa i Suworowa – zachowaliśmy skłonność do wiary i w upadek Zachodu, i we wszechmoc tajnych służb. Oczywiście – tych komunistycznej proweniencji.
Chcę być dobrze zrozumiany. Nie tylko emocjonalno-intelektualne doświadczenie przeszłości spowodowało, że IIIRP postrzegaliśmy jako manipulowany przez służby - czy to ówczesne polskie, czy to rosyjskie, czy wreszcie przez postesbeckie mafie Ubekistan. Ta diagnoza była realna, wypływała z trzeźwej oceny rzeczywistości. Bywała jednak często przerysowana. I tę skłonność do jej przerysowywania zawdzięczamy właśnie – moim zdaniem – w jakiejś mierze młodzieńczej fascynacji Volkoffem i Suworowem.
Fascynacji, wywierającej swój wpływ do chwili obecnej. Jeśli dziś spotykam swoich mniej więcej rówieśników, żyjących mentalnie w roku 1982 (albo 1992), tworzących skądinąd ciekawe intelektualnie wizje, w myśl których komunizm tak naprawdę nie upadł, to bez poczucia większego ryzyka zakładam, że kiedy wymienię oba te nazwiska, mojemu rozmówcy roziskrzą się oczy. A zapytany, kiedy po raz pierwszy czytał ich książki, odpowie, że w latach 80. I z reguły w takich przypadkach nie mylę się.
 
Putin – nadzieją świata
Nic więc dziwnego, że ci z nas, którzy parają się piórem, zamieszczali w gazetach entuzjastyczne recenzje kolejnych wydawanych po polsku książek Volkoffa i Suworowa. Obaj pisarze stworzyli bowiem niezauważalnie pokaźny element myślowego kanonu polskiego prawicowca – niegdyś młodego, a dziś w średnim wieku. To nie przypadek, że tytuł najgłośniejszej powieści tego pierwszego – „Montaż” – zadomowił się w naszym środowiskowym slangu jako pospolity rzeczownik, oznaczający skierowaną przeciw komuś kombinację operacyjną, najczęściej z udziałem świadomie wrogich lub manipulowanych mediów.
Gdy kilka miesięcy temu jeden z wydawców postanowił udostępnić polskiemu czytelnikowi „Spisek”, ostatnią powieść zmarłego w 2002 roku Volkoffa, zaopatrzył ją w entuzjastyczne fragmenty z recenzji, napisanych przez kilku moich kolegów. Recenzji, stworzonych przez nich wcześniej, przy okazji wydawania poprzednich książek rosyjsko-francuskiego pisarza.
Tymczasem „ Spisek” jest – paradoksalnie – i podobny, i niepodobny do kształtujących opinię dawnego młodego prawicowca o autorze, i – szerzej – współkonstytuujących jego świat, powieści Volkoffa. Podobny – bo tak jak i wcześniej, mamy tu – zgodnie z tytułem – wizję świata, o którego prawdziwym obliczu wiedza jest dla profanów ukryta. Świata, toczonego przez spiski, a tak naprawdę od dawna przez te spiski stwarzanego. Świata, w którym rewolucja październikowa została – a jakże – przygotowana przez spiskujących przeciw tradycyjnym wartościom bogatych nihilistów z Zachodu.
Wizję świata, do którego przywykliśmy.
Tylko że zarazem niemal od pierwszej strony polski prawicowy wielbiciel Volkoffa z rosnącym zdumieniem odkrywa, że gdyby był bohaterem tej jego powieści, powieści skonstruowanej według reguł, według których i on postrzega rzeczywistość, to byłby bohaterem negatywnym.
Bo pozytywnym bohaterem „Spisku” jest Władimir Putin. I putinowska Rosja, mogąca – według słów autora – stać się „antynicością”, jedyną alternatywą dla opanowanej przez nihilizm reszty świata. Światowe siły ciemności, wiedzione przez przywołany już spisek nihilistów, bały się tego od dawna. Stąd walka z ZSRR, która w istocie była nie walką z komunizmem, a z Rosją. Komunizm był dla tej walki czymś niewiele większym od pretekstu.
Bohaterem negatywnym powieści są zaś wszyscy, którzy putinowskiej Rosji się przeciwstawiają. Czeczeńscy rebelianci. Zachodni obrońcy praw człowieka. I – nade wszystko – Amerykanie, którzy – niezależnie od tego, czy są clintonowskimi lewicowcami, czy bushystowskimi konserwatystami, pełnią w istocie rolę „pożytecznych idiotów” dla nihilistycznego spisku.
Ten manifest rosyjskiego nacjonalizmu doprawiony jest jeszcze sosem francuskiej ignorancji (ponieważ według Volkoffa bezprzykładną naiwnością jest mówienie o jakimkolwiek elemencie idealizmu w polityce amerykańskiej, to według historiozofii przedstawionej w „Spisku” USA przystąpiły do II wojny światowej wyłącznie dla własnej korzyści, a stało się to w… 1943 roku, kiedy to Hitler już leżał na łopatkach). I typowo francuskiej arogancji - książka przepełniona jest wizjami cudownej przyszłości, jaką może przynieść strategiczny sojusz rosyjsko-francuski, w wyniku którego stolicą Unii Europejskiej, od Atlantyku po Pacyfik, zostanie… Petersburg. Zgodnie zresztą z proroczą wizją samego Piotra Wielkiego.
Jako ciekawostkę wypada odnotować fakt, że powieść, w której kilkakrotnie ponawiane są aluzje o wyższości prawosławia nad katolicyzmem, wydał w Polsce… Klub Książki Katolickiej.
 
Sami jesteśmy montażem…?
Nie piszę tego wszystkiego, by pastwić się nad Volkoffem. Ten skądinąd utalentowany prozaik miał prawo do swojej wizji rosyjskiego patriotyzmu i roli Rosji w historii, czy wręcz konstrukcji świata. A czytelnik ma prawo zgadzać się z nim lub jego wizję odrzucać.
Chodzi mi raczej o pewne, będące efektem lektury „Spisku”, pouczające doświadczenie intelektualne. Doświadczenie pokazujące, po pierwsze, że antykomunistyczne czy antyradzieckie kombatanctwo we współczesnym świecie przestało już definitywnie być materiałem na polityczne czy duchowe spoiwo.
A po drugie i ważniejsze – opisywane powyżej doświadczenie z Volkoffem może, jak sądzę, być pouczające dla wszystkich tych którzy - po różnych stronach ideologicznych barykad - skłonni są do konstruowania konsekwentnych , manichejskich wizji świata, w którym prawie każde zwycięstwo sił, postrzeganych jako siły Zła, jest (dla „wtajemniczonych” to oczywiście żaden sekret…) efektem tajnej a złowrogiej działalności potężnych spiskowców. Krótko mówiąc – efektem przeróżnych „montaży”. Pouczająco bowiem jest spojrzeć na samego siebie jako na element wizji bardzo podobnej konstrukcyjnie i w jakiejś mierze wciąż podobnej ideologicznie, tyle że sytuującej patrzącego po stronie sił Zła.
To doświadczenie przykre, ale chyba potrzebne.
 
Piotr Skwieciński

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura